Codziennie na drogach ginie wielu ludzi. Nie wiem, jakie są to ilości. Wydaje mi się, że codziennie ginie co najmniej kilkadziesiąt osób. Gdyby ci ludzie zginęli za sprawą jednej osoby, byłaby ona z pewnością uznana za winnego ludobójstwa.
Kto jest tym masowym mordercą? Z relacji w mediach wyłania się statystyczny obraz tego masowego mordercy. Przeważnie jest to mężczyzna w wielu do 25 lat, jadący o wiele za szybko, będący przeważnie pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Na drugim miejscu jest mężczyzna w dowolnym wieku, będący po wpływem alkoholu. Czy rzeczywiście?
Według Janusza Osadzińskiego, chirurga pracującego w oddziale ratunkowym jednego z największych warszawskich szpitali klinicznych, prawda jest zupełnie inna. Tym masowym mordercą jest kobieta w wieku 30 do 60 lat, trzeźwa, nigdy nie przekraczająca 120 km/godz.
Od dawna podejrzewam, że z tym pijaństwem polskich kierowców jest gruba przesada. Skoro można zostać uznanym za pijanego po zjedzeniu jednego cukierka z likierem, to mamy takie statystyki pijanych kierowców, jakie mamy. Miałem okazję co najmniej kilkakrotnie w Anglii jechać z Anglikami, z którymi spędziłem pewien czas w barze. Na ich miejscu nie odważyłbym się siadać za kierownicą. Oni siadali i nie przejmowali się. Muszę przyznać, że jechali raczej spokojnie, pewnie. Ani razu nie stworzyli ani jednej niebezpiecznej sytuacji.
Podobne opowieści na temat picia kierowców słyszałem od różnych znajomych przebywających we Francji, Niemczech, Włoszech czy Hiszpanii. Polacy byli niejednokrotnie szokowani widząc ludzi wychodzących z barów, którzy po wypiciu jednego czy dwóch piw siadali spokojnie do swoich samochodów. Twierdzę więc, że polscy kierowcy wcale nie są bardziej pijani od kierowców z tamtych krajów. Uważam wręcz, że przeważnie są znacznie trzeźwiejsi.
Niektórzy twierdzą, że przyczyną wypadków na polskich drogach jest brawura kierowców. Zastanówmy się... Według różnych szacunków w ostatnich latach wyjechało do Wielkiej Brytanii około trzy miliony Polaków. Większość z nich kupiła sobie tam samochody i jeździ po tamtejszych drogach. Gdyby Polacy jeździli tak źle, jak się często to opisuje, to brytyjskie statystyki powinny odnotować wzrost liczby wypadków drogowych. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło.
Skoro, jak się wydaje, przyczyną wypadków nie jest ani młody wiek, ani pijaństwo kierowców, ani ich brawura, to co jest przyczyną, że średnia liczba wypadków w przeliczeniu na obywatela Polski jest większa niż analogiczna średnia w Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach? Ja stawiam na zupełnie inne przyczyny, niż te, o których informują media.
- Stan dróg
Jadąc polskimi drogami zamiast koncentrować się na sytuacji na drodze, kierowca musi rozglądać się za dziurami i lawirować między nimi. W przeciwnym razie ryzykuje uszkodzenie lub wręcz niekiedy urwaniem zawieszenia samochodu.
- Jakość samochodów
Nie jesteśmy bogaci. Większość Polaków jeździ samochodami wyprodukowanymi ponad 10 lat temu. Takie samochody są awaryjne. Kierowca jadąc takim samochodem często część swojej uwagi poświęca analizie różnych dziwnych odgłosów wydawanych przez pojazd, zastanawianiem się, co też może być przyczyną tych odgłosów i czy należy się nimi przejmować.
- Reklamy wzdłuż dróg
Wzdłuż polskich dróg postawiono olbrzymią ilość reklam. Często są krzykliwe, nachalne. Już jakiś czas temu zauważyłem, że w takim natłoku zupełnie nieistotnych dla kierującego informacji bardzo łatwo można przeoczyć znaki drogowe. Część jego uwagi jest odciągana przez te nachalne reklamy. Są to przeważnie ułamki sekund, ale przecież ułamek sekundy nieuwagi wystarczy, żeby nie zdążyć zareagować na zmieniającą się sytuację na drodze.
- Fotoradary
Fotoradary, jak wiadomo, są bardzo obfitym źródłem dochodów dla gmin. Nic też dziwnego, że jest ich więcej niż grzybów po deszczu. Nie miałbym nic przeciwko radarom, gdyby nie towarzyszyły im często bezsensowne, nadmierne ograniczenia prędkości. Sam byłem świadkiem rozmowy, w której osoba odpowiedzialna w jednej z gmin za stawianie znaków drogowych powiedziała, że w pewnym miejscu wystarczyłoby ograniczenie prędkości do 60 km/godz, ale postawili znak ograniczenia prędkości do 40 km/godz, bo wtedy kierowcy przeważnie nie przekraczają 60 km/godz. To było kilka lat przed postawieniem pierwszych fotoradarów w Polsce. Podobne rozumowano chyba w większości gmin, bo wielu kierowców uważało, przeważnie słusznie, że jeżeli znak drogowy ogranicza maksymalną prędkość, to bez większej obawy można jechać około 20 km/godz szybciej, niż wynikałoby z tego znaku. Teraz stawia się fotoradary, ale owych nadmiernych ograniczeń prędkości raczej nikt nie weryfikuje. W efekcie jadąc po polskich drogach można się nabawić choroby morskiej od ciągłego gwałtownego przyspieszania i równie gwałtownego hamowania przed następnym fotoradarem. Kierowcy znowu zamiast skupiać się na sytuacjach na drodze, sporą część uwagi przeznaczają na wypatrywanie fotoradarów.
No dobrze, ale przecież dziennikarze powołują się na policyjne statystyki, z których wynika, że głównym winowajcą jest przeważnie młody, często pijany lub naćpany kierowca. Statystyki przecież nie kłamią.
Owszem, statystyka jest działem matematyki i jest obiektywna. Ale osoby przygotowujące dane do obliczeń statystycznych — niekoniecznie. Co by było, gdyby się okazało, że prawdziwe są powody przedstawione wyżej, a nie te wynikające z policyjnych statystyk?
Okazałoby się, że wydawanie pieniędzy na fotoradary jest pozbawione sensu. Gminy zostałyby pozbawione bardzo ważnego źródła dochodów. Gorzej! Nie dość, że znacznie mniej by miały pieniędzy, powinny by na dodatek wydawać więcej pieniędzy na poprawę nawierzchni i oznakowania dróg.
Okazałoby się też, że wcale nie potrzeba tak dużo policjantów w Drogówce. Wielu policjantów zamiast siedzieć wygodnie w samochodzie, schowani za krzakami lub reklamą, musiałby albo zmienić zawód, albo zająć się szukaniem prawdziwych przestępców. Przecież jest oczywiste, że znacznie wygodniej jest wypisać mandat kierowcy
pijanemu na skutek zjedzenia cukierka z likierem, niż narażać się w konfrontacji z prawdziwymi przestępcami.
Okazałoby się również, choć to może najmniej ważne, że dziennikarze mieliby znacznie mniej tematów. Można zrobić fascynujący reportaż o policjantach z drogówki, którzy z narażeniem własnego życia ścigają piratów drogowych. Nie sądzę, żeby znalazł się taki genialny dziennikarz, który zrobiłby fascynujący reportaż o dziurach w drodze lub fatalnie ustawionych znakach drogowych, niekiedy wręcz wbrew jakiejkolwiek logice lub rozsądkowi.
Z jednej strony mamy lekarza, który opisuje wyniki swoich wieloletnich obserwacji. Z drugiej strony prezentowane często w mediach statystyki policyjne. Któremu z nich wierzyć? Ja wierzę lekarzowi. Dlaczego? To proste: on nie ma żadnego interesu w takiemu czy innemu naginaniu statystyk. Cała reszta, jak wynika z powyższego opisu, ma interes w tym, żeby przedstawiać to w sposób korzystny dla siebie.